Tradycje dotyczące pracy na roli

SIEW

            Pamiętam że siali proso, len i te co dotychczas.

Krystyna Golec z Zalesia

 

SIANOKOSY

            Mężczyźni zazwyczaj szli raniutko po rosie, bo lepiej się kosiło, sąsiad sąsiadowi pomagał kosić. Kosili kosami. Nie było żadnych sprzętów, ludzie to przewracali, suszyli i składali na kopy. Zwożono wozem drabiniastym, który ciągnął koń. Nie raz, żeby było szybciej, bo szła burza, to znosili też w paruchach. Człowiek się orobił. Od rana do wieczora uharowany był, ale zadowolony z życia. Koszono kosami w lipcu, czasem początkiem sierpnia. Kobiety odbierały to zboże, wiązały w snopy i później składały w kopy żeby wyschły.  Za mojego dzieciństwa młócono cepami, ale ja już pamiętam młockę maszynową.  Była maszyna we wsi i od jednego do drugiego gospodarza. Młocka trwała prawie do samej zimy. Jak się nazywała ta maszyna to nie pamiętam. Zboże przechowywano w stodole w drewnianych pakach (safarniach). Były też tak zwane komory w domach. Tam też w pakach chowali zboże.

Krystyna Golec z Zalesia

 

             „Najlepiej z rosą ciąć trawę kosą” -  w myśl tej maksymy gospodarz i mężczyźni brali kosy, kubek z osełką i szli z rana kosić trawę. Dlatego kosili z rana, bo trawa była mokra i miękka i dobrze się ją kosiło. A pracy było dużo, bo wykosić 40 arów kosą to trzeba było się namachać kosą. Później mama z dziećmi szli roztrzepywać pokosy. Następnie brało się grabie i tą skoszoną trawę trzeba było przewrócić na druga stronę i prosić Boga aby nie zalało. Bo jak zalało to była syzyfowa praca i z tego wysuszonego siana się bardzo kurzyło. Później siano trzeba było złożyć w kopki. Jak siano wyschło, ładowało się na wóz konny. Na furę z sianem dawano pawęz i wiązało się powrozem i wiezło się do stodoły lub na strych domu, które to siano służyło jako ocieplenie domu. Nie raz taka fura z sianem wykopcowała się i trzeba było od nowa załadować wóz, ponieważ przeważnie droga była wyboisto. Idąc kosić i wykonywać pozostałe prace przy suszeniu siana, brało się w pole kankę z wodą, a śniadanie gospodyni przynosiła: chleb, masło, ser i kawa zbożowa. Obiad jedzony był w domu i najczęściej spożywano kapustę, ziemniaki, chleb.

Stanisława Kępa z Medyni Łańcuckiej


Każda praca w polu, żniwa czy składanie siana w kopy była zajęciem dla wszystkich w domu. Mama robiła masło, mieszała to z białym serem, do tego pomidory z pola, mleko w bańce i to jedliśmy w polu. W przerwie siadaliśmy pod półkopkiem lub kopą i obiadowaliśmy. Po powrocie z pola wieczorem wszyscy szliśmy do rzeki się kąpać (mieszkamy nad Wisłokiem). 

Maria Gwizdak z Dąbrówek

 

ŻNIWA

 

            Pamiętam żniwa dobrze, bo był to ciężki okres. Już koszono kosami, ale byli rolnicy, którzy zbiory robili sierpami. Trudno sobie dziś wyobrazić takie zbiory. Do pracy była zaangażowana cała rodzina łącznie z dziećmi. Ojciec kosił, mama odbierała a ja robiłem powrósła. Żniwa rozpoczynać należało w sobotę, takie były zwyczaje. Pracowało się cały dzień. W południe był posiłek. Zdarzało się, że trzeba było zostawić w połowie kromkę chleba i pędzić w pole bo szła burza. Wiązało się snopki i składało w kopki aby zboże nie zmokło na pomieci. Kopki stały na polu aż wyschły a potem zwożono je do stodoły. W czasie omłotów ze stodoły wybierano snopy i młócono. Pamiętam takie młocarnie, które nie czyściły tylko młóciły. Potem trzeba było to zboże młynkować i przygotować do przechowywania.

            Młocarnie czyszczące to już była technika wyższej klasy. Sąsiedzi sobie pomagali bo młocka wymagała zatrudnienia wielu ludzi. Każdy miał swoje zadania. Wpuszczanie zboża do młocarni wymagało dużych umiejętności, obok stała osoba rozwiązująca snopy. Słomę z młocarni wiązali gospodarze w ogromne snopy i odnosili na stóg. Właściciel gospodarstwa odbierał ziarno i nosił do spiżarni.

            Mielenie w żarnach pamiętam tylko trochę. Mielono wtedy zboże dla zwierząt lub na specjalne potrawy do których potrzebna była taka mąka razowa. Mielenie było dużą umiejętnością . Bez przerywania mielenia dorzucano zboże do żaren. Jeszcze trudniejsze było korzystanie ze stępy do wyrabiania kaszy.            

            Stefan Ruta z Łańcuta, pochodzący z Medyni Głogowskiej

 

ZBIORY PŁODÓW ROLNYCH I PRZYGOTOWYWANIE ZAPASÓW NA ZIMĘ

 

Wykopki

Na wykopki jak się szło, to brało się rano krowy w pole, motyki i szło się na cały dzień w pole. W południe zawsze ktoś przyniósł coś jeść, pamiętam kaszę jaglaną. Ale jak to smakowało w polu! Palono ogień z badeli, i piekło się ziemniaki w tym. Wykopało się u jednego sąsiada, szło się do drugiego. Ziemniaki kopcowało się w dołach. Wkładano ich do doła, okrywano je słomą i na to dawało się ziemię, a jak nastawała zima to okrywali jeszcze liśćmi, ściółką, żeby nie zmarzły.

Krystyna Golec z Zalesia

 

            Zbiór płodów rolnych odbywał się przeważnie we wrześniu i październiku. Prace przy wykopkach odbywały się ręcznie, to jest motykami, grackami, gdzieniegdzie ziemniaki wyorywano pługiem konnym. Przy tych pracach była pomoc sąsiedzka. W jeden dzień u jednego gospodarza, a na drugi u drugiego sąsiada, itd.  Miało to swoje zalety, bo była ta więź sąsiedzka, można było się dowiedzieć co ciekawego na wsi się dzieje, wspominali dawne czasy i ogólnie było wesoło. Dzieciątka podczas tych prac siedziały na miedzy, nawet pół dnia, a te najbardziej niecierpliwe dostawały zamiast smoczka cukier zawinięty w szmatkę, który był rarytasem. Na obiad posiłek przygotowywano w części w domu, tzn. ucierano biały ser, do tego masło, a w polu pieczono ziemniaki. Ognisko palono z wysuszonych badyli. Ziemniaki zwożono do domu, przebierano i przechowywano (sadzeniaki) na następny rok.

Stanisława Kępa z Medyni Łańcuckiej

 

            Wykopki to była ogromna praca zbiorowa. Ziemniaki kopały głównie kobiety. Zbierały się rano w gospodarstwie i szły w pole kopać ziemniaki motykami. W południe był obiad. Jedzono kaszę z jabłkami lub kapustę z grochem. Te potrawy mogły stać od rana w bradrurze i w południe były ciepłe do jedzenia. Nie pamiętam przy tym śpiewania, ale gospodarze odbierający ziemniaki i zwożący je do gospodarstwa często z kobietami żartowali. Dzieci paliły ogniska z badyli ziemniaczanych i piekły w nich ziemniaki. Zapachu i smaku pieczonych ziemniaków nic nie może zastąpić. To się pamięta całe życie. Nie wiem czy były tak dobre, czy my byliśmy tak głodni.

Stefan Ruta z Łańcuta, pochodzący z Medyni Głogowskiej

 

Smażenie powideł

            Jesienią, kiedy śliwki w sadach i ogrodach były już dobrze dojrzałe i słodziutkie, a nawet lekko pomarszczone, mieszkańcy Krzemienicy szykowali się do smażenia powidła. Był to okres luźniejszy od prac polowych, bo już po omłotach, gdyż przed czterdziestu laty w naszej wiosce nie było jeszcze kombajnów. Zboże kosiło się kosą lub kosiarką i wiązało powrósłem w snopki, i składało w mendle. Po wyschnięciu zwożono do sąsieka i czekano na przyjazd młocarni. Natomiast wykopki odbywały się w październiku, bo badyle na ziemniakach były jeszcze zielone. Dlatego niedługą przerwę w pracach polowych wykorzystywano na robienie przetworów, głównie powidła. W naszej wiosce kilku gospodarzy posiadało kotły do robienia powidła. Były one miedziane lub ze stali nierdzewnej, o różnej pojemności. Były i takie gdzie na raz można było wsypać i 200 kg śliw. Na wypożyczenie takiego kotła wcześniej trzeba było się zapisać i czekać na swoją kolejkę. Kiedy przyszła pora to dzień wcześniej należało przygotować surowiec. Pod śliwą rozścielało się płachty lub plandeki żeby nie pomieszać opadłych wcześniej owoców z tymi co jeszcze na drzewie.  Śliwki trzęsiono obijając żerdzią gałązki. Po zebraniu owoce należało umyć. Kiedy odciekły, niektóre odmiany takie jak węgierki, można było drylować oddzielając pestki. Jednak robiono też powidła z innych bardzo smacznych odmian, takich jak namarsztyna czy luboska, od których trudno jest oddzielić pestki. Te śliwki wsypywano do kotła w całości, i dopiero po ich rozparzeniu wyjmowano na sito i przecierano, po czym z powrotem trafiały do kotła. Również wcześniej trzeba było wykopać dołek pod kocioł, a obok dołek dla palacza i odprowadzić dym z paleniska. Tak było jeśli teren był płaski. Ci co mieli przy domu jakąś skarpę to mieli ułatwione zadanie. Trzeba było też zrobić zadaszenie, bo nie wiadomo jaka nazajutrz będzie pogoda, a i spadające jesienią liście mogły wpaść do kotła. Potrzebne było też oświetlenie, bo cały proces smażenia trwał od świtu aż po zmrok, a czasem do późnej nocy.  Nazajutrz, skoro do dnia rozpalano ogień pod wypełnionym śliwkami kotłem. Od samego początku niezbędne było mieszadło, zwane potocznie „pocioskiem”.  Był to kawałek dopasowanego do kotła drewna olchowego lub owocowego, zamontowanego na końcu mocnego drążka. Przy pomocy takiego „pocioska” mieszało się bulgoczące powidło chodząc wokół kotła. Od tego zależała jakość powidła, gdyż jakiekolwiek zaniedbanie w mieszaniu, a szczególnie pod koniec smażenia groziło przypaleniem i psuło nieodwracalnie jego smak. Takie ręczne mieszanie wymagało dużego wysiłku, dlatego trzeba było robić częste zmiany, a to wymagało zaangażowania się wielu osób – sąsiadów i znajomych, którzy chętnie służyli pomocą, bo jak oni będą robić powidło, to ci przyjdą na odrobek. Skoro tyle osób było zaangażowanych, to można sobie wyobrazić co przez cały dzień mogło się dziać. Były pogawędki, a jak się znudziły, to heca, kawały, figle i psoty. Zawsze znalazła się też i „kwaterka”, więc pod wieczór było dość wesoło. Były śpiewy, granie, poczęstunek, aż do czasu kiedy trzeba było kosztować czy powidło jest już dobre. Uczestnicy takich spotkań przy powidle powiadali, że powidło powidłem, ale cała jego otoczka to już pewien rytuał. Bywało i tak, że ktoś miał jeszcze duże zapasy z poprzedniego roku, ale nie odpuszczał i robił następne, bo bardziej chodziło o te niezwykłe spotkania. Nadwyżkę porozdawał sąsiadom. Skoro dorośli mieli przy tej okazji duża frajdę, to co powiedzieć o dzieciach, które szalały po całej zagrodzie?  Dawniej w sadach i ogrodach zgrabywano opadłe liście, które służyły za ściółkę dla zwierząt.  Jak wspomina moja żona Marta, kiedy była dzieckiem, po sąsiedzku robiono powidło. Ona wraz z rówieśnikami bawiła się w chowanego w stertach zgrabionych liści. Później gospodarze na drugi dzień jeszcze raz musieli je grabić.  Pod wieczór gdy było zimno, dzieciaki wskakiwały więc do dołka przy palenisku aby się ogrzać. Rozbawione starsze i młodsze towarzystwo pod wieczór zmawiało się na następny dzień do kolejnego smażenia po sąsiedzku. No i w końcu przychodziła utęskniona chwila wybierania powidła z kotła. Wyjmowano je, kiedy nabrane drewnianą warzochą po odwróceniu nie spadało z łyżki. Jeśli było za kwaśne, dosładzano je cukrem. Powidło przekładano do kamieniaków, naczyń emaliowanych bądź szklanych słoików, które można było pasteryzować. Choć nie było to konieczne, gdyż dobrze wysmażone powidło po zaskorupieniu bardzo dobrze przechowywało się przez długi okres, szczelnie przykryte jedynie pergaminem. Na koniec obowiązkowo trzeba było każdemu z pomagających dać do domu powidło na skosztowanie.  W ten sposób można było zebrać kilka próbek od innych powidlarzy i porównywać komu wyszło najlepsze. Z każdym rokiem udoskonalano sprzęt, zamieniając ręczne mieszanie na mechaniczne. Pojawiły się kotły z podwójnym dnem parowym. Chociaż wszystkie te innowacje pozwalały na zmniejszenie ilości osób do obsługi, to i tak chętnych do uczestniczenia przy smażeniu powidła nie brakowało, bo ciągnęło ich do wspólnego, niemal obrzędowego świętowania.

Powidło wykorzystywane jest do przekładania ciast, nadziewania pączków, smarowania naleśników, nadziewania pierogów, czy jako dodatek do bigosu i dań mięsnych. Wyśmienicie smakuje kromka chleba z masłem i powidłem, popijana świeżym mlekiem.

Zenon Buk z Krzemienicy


            Dawniej smażenie powidła to była takie rodzinne, czasem ze sąsiadami, spotkanie. Zbierało się najpierw,(...) a że miały gospodarze dawniej duże sady, to o śliwki nie było trudno. Były węgierki, były namasztyny i jak były węgierki to trzeba było te węgierki drylować. (...) Było nieraz i dziesięć ludzi. Drylowało się te śliwki, potem kopało się dół, bo kotły były bardzo duże, nawet i metr śliwek wchodziło. Trzeba było wykopać dół żeby ten kocioł tam utrzymać na tym dole a pod tym kotłem palić drzewem. Mężczyźni rąbali to drzewo, przygotowywali wszystko, kobiety oczywiście śliwki płukały, drylowały, namasztyny smażyły się najpierw w kotle, potem trzeba było przetrzeć na takich specjalnych sitach. (...) Węgierki to się sypało od razu (...). Takie smażenie powidła trwało bardzo długo.  Zaczynało się w południe czy przed południem jeszcze i smażyło się nieraz do rana. To zależy ile było w kotle śliwek. Na zmiany się mieszało, były takie mieszadła specjalne i tak się chodziło wkoło kotła mieszało żeby się to nie przypaliło. (...)Tam jaki sąsiad miał akordeon, przyszedł, zagrał, to my pośpiewały. Było wesoło. Trzeba było coś zjeść przy tym a nieraz i wypić jak się siedziało całą noc. Także no fajnie było, bardzo wesoło było. Urobiły my się całą noc bo to nie usnął człowiek bo musiał mieszać, ale było fajnie. Teraz tego się nie spotyka.

No na samym końcu już do powidła dodawało się cukier, żeby ono było jednak troszkę słodkie. Były roki takie, że były śliwki słodsze a były takie, jak było deszczowo to te śliwki były kwaśniejsze trzeba było więcej osłodzić. No i potem jeszcze z cukrem chwileczkę się wysmażało i wtedy dopiero (...) wyciągało się do garnków  glinianych żeby potem go zapiec jeszcze w piecu. Na nim się zrobiła taka glazurka (...), i ono wtedy bardzo długo się przechowywało. Do pączków (...) i do rogali, i z chlebem, i pierogi. No robiło się naleśniki. Dawniej tylko takie powidło się w domu używało.

Można było robić (powidło) z samych śliwek, można było robić wieloowocowe. Robiły my też powidło z jabłek i z gruszek. Jabłka się strugało i gruszki i robiło się powidło albo z samych jabłek i gruszek albo się mieszało troszkę i śliwek. To tam zależy kto co miał i jakie powidło chciał. Także to było bardzo dobre też.

Krystyna Guzek z Krzemienicy

 

Suszenie, kiszenie, kopcowanie

            Suszyło się jabłka, śliwki, gruszki. W zimie gotowano kompot. Robiło się kaszę z tych suszek. Kapustę jak się kisiło to w takich dużych bekach, na spód dawano całe kapusty i wtedy dopiero dawało się szatkowaną. A z tych całych to potem robiono gołąbki. Kapustę w tych bekach ubijało się gołymi nogami. Tę kapustę przykładało się takimi drewnianymi „pokręgami” i na to kładło się duży kamień. Ogórki też kisiło się w beczkach. Spomnienie to takie, że jak się ta kapusta kisiła to strasznie śmierdziało. Produkty przechowywali w tak zwanych komorach.

Krystyna Golec z Zalesia

 

Zbiory runa leśnego

 

            "Las to jest ojciec nasz. My dzieci jego idziemy do niego”. Motto to było dewizą naszych rodziców, dziadków i pradziadków. Z lasu pozyskiwano dużo owoców runa leśnego. Zbierano borówki, które suszono, wkładano do słoików i zasypywano cukrem. Borówki służyły na różne dolegliwości żołądkowe. Suszone były na biegunkę. Maliny leśne używano na przeziębienia i na sok, jarzębina suszona służyła do wyrobu nalewek i wina (jarzębiak),  liście borowiny suszone służyły jako herbata, z owoców głogu robiono syrop,  z dzikiego bzu robiono nalewki i lek na serce, ostrężyna zbierana była na sok i wino, z młodych pędów sosny robiono syrop na kaszel,  wiosną zbierano wodę z brzozy na oczyszczenie nerek, a powstały osad używano na astmę „duchoty”. czosnek niedźwiedzi (na odporność), zbierano dużo grzybów, z których robiono sosy, zupy i suszono aby utrzymały się do Wiliji i ściągano żywicę z drzew sosnowych.

Stanisława Kępa z Medyni Łańcuckiej

GOKiR Czarna wykorzystuje cookies, które są umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo zmienić te ustawienia, korzystając z ustawień przeglądarki internetowej.